26 lutego 2014

W poszukiwaniu wiosny

Siedzimy dalej w domu. Nie obyło się niestety bez antybiotyku, ale dostałyśmy pozwolenie na krótkie spacery. Więc korzystając z pięknej pogody, zaopatrzone w aparat, wybrałyśmy się dziś na poszukiwanie wiosny. Oto nasze fotograficzne zdobycze.
Miłego oglądania.

24 lutego 2014

Żółty powraca

Zima w tym roku, to tak jakby nie była sobą. Dobrze, że przynajmniej w Zakopanem mieliśmy trochę śniegu, choć w dzień naszego wyjazdu wszystko stopniało, a kilka dni później zakwitły bazie. A może to już rzeczywiście wiosna. Pąki zaczynają pomału się otwierać. Podobno gdzieniegdzie się już zazielenia. Nie wiem, na własne oczy nie widziałam, od kilku dni siedzimy w domu, bo taka pogoda sprzyja też chorobom, niestety. Ale skoro natura tak chce, to czemu nie. Więc zaczęło mnie trochę ciągnąć do żółtego.

Wyciągnęłam więc szydełkowe kuleczki zrobione w zeszłym roku. Nadziane na długie wykałaczki imitują kraspedie.


Kolejny żółto- wiosenny element powstał w ubiorze mojej córki. Uszyłam jej, i oczywiście jej najlepszej koleżance kraciaste spódniczki, przełamane kroplą różu. Nawet nie wiem, co to jest za materiał, ale jest bardzo leciutki i zwiewny. Dostałam go po babci i ta krata mnie urzekła. I pomału też przekonuję się do szycia dziecięcych ubrań. Choć się przed tym wzbraniałam, to jednak pomału nabieram coraz większej wprawy i ochoty. 
Ale to, co mnie motywuje najbardziej, to mina i zachwyty Tosi. Przeważnie szyję wieczorem, kiedy mała już śpi, choć czasami zaczynam wcześniej i kiedy rano Tośka wstaje, wchodzi do dużego pokoju i widzi gotowy ciuszek... no cóż, ta mina jest bezcenna.


Ponieważ zostało mi jeszcze kraciastego materiału, a różowa poszewka z reniferem, aż wołała o schowanie już do szafy, nie omieszkałam uszyć nową.


Pozdrawiam.

20 lutego 2014

Znalezione i uratowane


To jest już chyba jakieś zboczenie. Łapię się na tym, że gdziekolwiek bym nie poszła, to przechodząc koło kontenerów czy koszy na śmieci, mimowolnie kieruję oczy w ich stronę w wypatrywaniu... hmm, skarbów. A najbardziej, kiedy już z daleka widać, że leżą jakieś gruzy, że pewnie remont gdzieś się odbywa, albo jest termin wywozu odpadów wielkogabarytowych. Wtedy po prostu nie mogę się powstrzymać. I wiece co? I dobrze mi z tym. Bo ludzie wyrzucają po prostu wszystko, a ja, jeśli oczywiście mam taka możliwość, z chęcią takie wyrzutki przygarnę. I co z tego, że już w domu hasiomaszkietnik na mnie mówią:) Gdyby nie moje małe zboczenie, nie miałabym w domu na przykład tego krzesła.


Wynalezione pod blokiem koleżanki, w opłakanym stanie, z dziurawym, ratanowym siedziskiem. Kiedy w końcu udało mi się pozbyć warstw lakieru (a z tych zawijasów nie było to łatwe), pomalowałam je na czarno farbą tablicową, zostawiając naturalne skarpetki. Dostało też nowe siedzisko. Krzesło ma przepiękny kształt. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Kojarzy mi się z teatrem, musicalem... nie wiem czemu.

Kolejnym znaleziskiem był kwietnik. Był ciemnobrązowy i nie miał górnej półki. Bez namysłu wzięłam go pod pachę i powędrowałam z nim do domu, bo akurat właśnie czegoś takiego szukałam. Jak to dobrze, że tego dnia leciałam po pracy do sklepu. Przez to wracałam trochę inną drogą niż zwykle i przechodziłam koło innych śmietników niż zwykle:) Koszyk też jest moim znaleziskiem.


Co tu jeszcze mamy? A tak. Lustra. Były elementem toaletki z lat 60-tych. Nie było niestety drugiego skrzydła. Choć najbardziej żałowałam, że nie było reszty mebla.


No i moje ostatnie zdobycze.
Zwykły, stary, zniszczony taboret lub ryczka- jak kto woli. Na pewno będę pozbywać się tej olejnej i zniszczonego siedziska. Ktoś by pomyślał- po co mi taki rupieć? Odpowiedz jest prosta. Bo po prostu nie mam w domu żadnej ryczki, a bieganie z nieporęcznymi krzesłami do kuchni, by ściągnąć coś z góry szafki jest męczące. Poza tym na odpowiednią wysokość dla Tosi, by mogła przy blacie mi pomagać. Więc jak widać, rupieć, bo rupieć, ale się przyda. A że będzie trzeba włożyć w niego trochę pracy, by jakoś wyglądał... no cóż... ja to lubię :)

I ostatnie cudo, jeszcze ciepłe, bo sprzed dwóch dni. Nie wiem dlaczego, ale mam ogromną słabość do krzeseł, które naprawdę często widuję na śmietnikach. Nie zawsze jednak mogę je wziąć :( Ale tego nie odpuściłam, bo pod sąsiednim blokiem stało. Już je widzę oczyma wyobraźni w sypialni przy kąciku do pracy, zamiast tego kręcącego straszydła na kółkach. Mężu szykuj się na zmiany :)


Strasznie mnie korci, by je już szlifować i malować, ale niestety, z tym muszę poczekać, bo w domu tego nie zrobię, a do dziadkowego garażu nie mam na razie jak podejść, więc chodzę tak tylko koło niego i się cieszę, że zdecydowałam się je wziąć i uratować przed strasznym losem.
A ostatnio zamarzyła mi się taka mała, delikatna konsola z giętymi nogami. Rozglądam się więc bardzo uważnie.

Pozdrawiam


18 lutego 2014

Post historyczny...

... czyli o tym, jak to kiedyś w naszym dużym pokoju było, a jak jest teraz.
W końcu udało mi się w czeluściach mojego komputera znaleźć zdjęcia, jak wyglądał nasz duży pokój na samym początku. Kiedy zamieszkaliśmy nareszcie w naszym własnym M, wiadome było, że to ten pokój pójdzie jako pierwszy do poprawki. Gdzieś trzeba było ciąć koszty, więc bardzo się cieszyliśmy mogąc odkupić komplet mebli za naprawdę psie pieniądze. Byle by coś było. Poza tym mój gust z czasem bardzo się zmienił, i to właśnie dzięki blogowemu światu, który odkryłam. Więc pewnego dnia powiedziałam sobie: dość tych ciężkich, przytłaczających mnie brązów, chcę bieli i lekkości. Droga do sukcesu była nie łatwa i okupiona wieloma przeszkodami, począwszy od męża, którego ciężko było do czegokolwiek przekonać, a skończywszy na wyprawie z Chorzowa do krakowskiej IKEI, bo w katowickiej już nie mieli wszystkich elementów moich wymarzonych mebli, bo nagle przestali je produkować. Udało się jednak, a oto rezultaty.

Widok z przedpokoju na "cudowną" ławę, która służyła nam jako stół, komplet "przepięknych" krzeseł i pustą, smutną ścianę.
W tyle wejście do sypialni, też niestety i to do tej pory brązowej, ale pracuję nad tym:)


Tak wygląda teraz.





Takie miałam kiedyś meble. Może nie byłyby takie złe, gdyby nie ich rudawy kolor. Nawet miałam takie myśli, by je przemalować. Trochę się jednak bałam efektu, poza tym, nie oszukujmy się, były trochę mało pakowne.
Poza tym ten włochaty dywan, firanki, których nie cierpię i za krótkie bordowe zasłony... bleee :)



Teraz mam tak.
Wiem, brakuje tylko lampy. To był ostatni element, który pozostał po poprzednim wystroju. Niedawno udało mi się ją sprzedać. Nowa już jest, leży w koncie, brakuje mi tylko klosza.


To jest druga strona pokoju. "Piękny" obrazek, prawda:) Taki afrykański element.



Po tym co było, pozostała tylko rogówka, którą ubrałam w szare, lniane ubranko, którego uszycie było dla mnie olbrzymim wyzwaniem. Zmieniłam też poduchy, by tworzyły w miarę wygodne oparcie. I choć sama rogówka, jest okropnie niewygodna, to na razie nie narzekam, bo prezentuje się dobrze. Tak myślę:)


Ładny mam widok z okna, prawda? Z bloku na blok. 



To by było na tyle. Swoją metamorfozę musi jeszcze przejść sypialnia, przedpokój i koniecznie kuchnia, ale ta ostatnia dopiero wtedy jak się okaże, że wygrałam dziś w totka :)

Pozdrawiam.

15 lutego 2014

Wąsiasty


Nowy plakat? Nie:) Okładka nowego zeszytu. Nie mogłam się oprzeć pokusie, musiała go kupić.
Nowe, czyste, niezapisane zeszyty... kojarzą mi się z początkiem roku szkolnego, kiedy z plecakiem pełnym nowych, czysty zeszytów szło się do szkoły z postanowieniem, że w tym roku nie będę bazgrał po kartkach, będę dbał o swoje zeszyty. Ja nie należałam jednak do tej grupy. Pewnie, każdemu zdarzały się jakieś kleksy, ale ja zawsze lubiłam pisać, notować, podkreślać, zaznaczać, a jako typowy wzrokowiec zeszytowy, z takich notatek najlepiej mi się uczyło.


Czasy szkolne mam już za sobą, ale notowanie mi zostało, dlatego nie mogłam przejść obojętnie obok tak fajowskiego zeszytu. Będzie służył mi dzielnie, będzie moją skarbnicą pomysłów i inspiracji. Chciałabym, aby zawsze był pod ręką, bo nigdy nie wiadomo, kiedy będzie potrzebny. Takie mam wymagania wobec mojego nowego zeszytu :)






A poza tym ... kocham wąsy!!!

Słonecznego weekendu Kochani. U mnie niebo wygląda dziś tak:)


13 lutego 2014

Jestem z siebie dumna

I z mojej królewny i muszę to jeszcze raz powiedzieć: jestem z siebie dumna. Do tej pory uszycie takiej sukienki i to jeszcze z takiej tkaniny wydawało się dla mnie za trudne. W końcu do tej pory szyłam poszewki i ewentualnie skracałam spodnie. No dobra, mam na swoim koncie dwie spódniczki na gumce i jednego króliczka. To i tak nie dużo, gdyż do tej pory nie szyłam bluzek, dekoltów i rękawów. 
Z pomocą przyszedł nieoceniony Internet i  szyjące dziewczyny, które na swoich blogach tworzą i pokazują swoje kursy i kursiki i dzięki nim właśnie dałam radę.

Bo bal przebierańców w przedszkolu, to bardzo ważne wydarzenie, więc mama musiała się postarać.

Więc, oto przedstawiam: Królewna Śnieżka (na razie na wieszaku:))



Oczywiście opaska z czerwoną kokardą, jako dopełnienie stroju.


A tutaj już moja mała królewna w stroju.




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...